Głośne westchnienie. Kolejna kartka w połowie zapisanego papieru wpada do niezmierzonych głębin kosza na śmieci. Migotliwe światło świec całuje niewyraźnie pisane słowa. Ciepło płomienia ochładza jeszcze bardziej atmosferę ciemnego pokoju. I już tylko postacie ze zdjęć śmieją się cichutko. Skulona postać drży opierając się o blat biurka. Wstaje, wygląda z okna. Nagle, w wąskiej ulicy zapalają się mocne światła pochodni. Oczy człowieka rozszerzają się w akcie przerażenia. Umysł nieustannie pracuje, analizując fakty. Nie, to nie może być on. Na korytarzu rozlega się mocne pukanie do drzwi. Nieszczęsny chłopak miota się po pokoju szukając jakiegokolwiek wyjścia. Niestety nie znajdzie jego. Drzazgi odpryskujące od drzwi uderzają go w twarz. On staje, twarz nabiera godności i dumy, oczy rzucają wściekłe ogniki. Nie da się załatwić tak łatwo. Ręką sięga po różdżkę, którą zawsze nosił na sercu. Niebezpiecznie była w tych czasach parać się w czarnej magii. Gdy Voldemort obrósł w potęgę, jaką trudno było opisać, aurorzy miotali się szukając kogokolwiek, kogo mogliby oskarżyć o to, że chociażby myślą o tym, by dołączyć do dyktatora. Jednak ten młody mężczyzna nie zaliczał się do tej grupy. Swoje eksperymenty zachowywał dla siebie, wynikami prac dzielił się tylko z zaufanymi przyjaciółmi, więc skąd oni mogli wiedzieć. Evans, ta cholerna Evans. Musiała wygadać swojemu kochasiowi wszystko, co powiedział jej na temat prób uzyskania eliksiru leczącego wilkołaki. Od razu marudziła, że zaklęcia, które przywołał, były nie dozwolone przez Ministerstwo. Co z tego, skoro efekt był dobry. Nie udowodnią mu złych intencji.

Pierwszy zamek pękł pod naporem mocy ludzkich mięśni.

Oni nie potrzebują racjonalnych argumentów. Nie zdarzą go wysłuchać. Spojrzał na biurko. Nie dokończy pisać tego listu, zapomni o nim. Trudno. Spokojnie podszedł do drzwi i otworzył drugi zamek, poczym odskoczył, aby nie zostać stratowanym przez grupę dziesięciu aurorów, którzy wparowali do mieszkania.
- Nazywasz się...
- Po co się pytasz, starcze, przecież i tak dobrze wiesz kim jestem, a nawet jeśli nie wiesz, to nie interesuje Cię to zbytnio. - oczy aurora spoczęły na chłopaku. Miał ze dwadzieścia lat. Był dość wysoki, smukły, młodzieńczy zarost zdobił jego wątłą twarz.
- Masz racje, chłopcze. - usta mówiącego uśmiechnęły się w wyrazi tryumfu. - Nie traćmy czasu na zbędne przemówienia. CRUCIO!!
Zaklęcie odbiło się po ścianach izdebki, a płomień świeczki zamigotał i zgasł.


Płatki róż zauważywszy intruza na swoim łonie obudziły brutalnie jego oczy kropelkami porannej rosy. Nawet one nie miały nad nim litości. Chłopak nie żył już prawie, krew czerwoną pręgą zaschnęła na jego ciele. Postarał się otworzyć oczy, ale światło dzienne oślepiało go z taką mocą, że nie zdobył się na ten heroiczny czyn. Był jakby bezwolną masą mięśni zależnej od humoru wszechwiedzącej natury. Ale ktoś czuwał nad młodym chłopcem. Ktoś krzyknął, następny ktoś podbiegł, młodzieniec usłyszał odgłos cholew butów tuż przy skroni.
- Żyje? - wyszeptała dziewczyna
- Jeszcze. - odrzekł spokojnym tonem.
- Nie możemy go tutaj zostawić, Tom.
I nie czekając na odpowiedź, silne ręce oplotły omdlałe ciało i w bezpiecznym uścisku delikatnie podniosły do góry. Pasma złotych włosów pobrudziły się krwią chłopaka.